poniedziałek, 15 czerwca 2015

jak byłam jeszcze w szkole to bardzo dużo płakałam. ze smutku i z bezsilności. tak się po prostu układały sprawy rodzinne.
potem mijały lata i w moim życiu przyszły dni, w których płakałam głównie ze wzruszenia, a bardzo rzadko ze złości.

dzisiaj płaczę o wiele rzadziej niż kiedyś. potrafię się lepiej kontrolować, zamykać i chować. nie wiem czy "lepiej" jest właściwym słowem, bo nadaje całemu zdaniu wartości.
w tym całym "lepiej" nie ma jednak nic pozytywnego, dlatego może powinnam użyć; "bardziej".

gdyby ktoś mnie dziś zapytał do kogo jestem podobna, powiedziałabym, że bardziej do czegoś.
jestem jak biblioteczna szafka na karty katalogowe. poskładana z miliona wątków, a każda szufladka mocno domknięta. niechby tylko mi się ktoś starał otwierać szufladki, bez pozwolenia, z zaskoczenia. mogę nieźle dać po łapach!

jednak, zamknięte szufladki mają to do siebie, że jak niewywietrzony pokój, sprawiają, że robi się duszno i ciężko złapać głęboki oddech. wzięłam się za wietrzenie i porządki. porządki - ciężkie jak jasna cholera, bo szufladek setki, a kart katalogowych miliony. siedzę, przeglądam, staram się uporządkować jedną po drugiej. czas leci chyba jakoś szybciej, bo nim obejrzę jedną, już mija kolejny tydzień i znów czegoś nie zrobiłam na 100%.

w poradnikach o minimalizmie nakazują najpierw oczyścić przestrzeń, aby móc zabrać się do pracy.
posłuchałam więc. siedzę, czyszczę, a jak czyszczę to strasznie dużo płaczę.
wniosek: kiedyś do łez doprowadzały mnie uczucia znane wszystkim. smutki, złości i radości.
dziś do płaczu doprowadzają mnie po prostu pracochłonne porządki. (jest jednak szansa, że w końcu posprzątam na tyle dobrze, że w spokoju i z uśmiechem usiądę zadowolona i sama sobie powiem, że teraz jest dobrze).